wtorek, 5 maja 2015

Kasia i inne zwierzaki


tekst: Krzysztof Saje




Jako mały chłopiec zawsze chciałem mieć przy sobie jakieś zwierzę, którym mógłbym się opiekować i bawić się z nim. W związku z tym ciągle przyprowadzałem do domu jakieś bezpańskie lub zbłąkane psy, albo przynosiłem porzucone, niechciane kociaki. Zawsze jednak, po krótkim czasie musiałem się ich pozbywać, ponieważ moi rodzice – co tu dużo mówić – po prostu zwierząt nie lubili i nie akceptowali żadnego w swojej bezpośredniej bliskości, choć warunki ku temu nawet istniały, bo mieszkaliśmy w domu okolonym sporym ogrodem.
Było to w podwarszawskim Milanówku, a dom ten nosił pretensjonalną nazwę „Willa Kruszynka”, o tyle adekwatną, że był porządnie wykruszony przez ząb czasu i proces ten systematycznie postępował. Być może ta Kruszynka kiedyś zasługiwała na miano willi, ale obecnie była starą, rozpadającą się ruderą, lata świetności mającą dawno za sobą. Pamiętam z tamtych czasów każde przyniesione lub przyprowadzone do nas przeze mnie zwierzę i każdemu z nich chcę poświęcić chwilę uwagi.
Był więc pies, któremu nadałem imię Dingo i on pozostał u nas przez stosunkowo długi okres czasu,
a zawdzięczał to prawdopodobnie snobizmowi moich rodziców, bo miał dobre pochodzenie i wygląd. Był to, jak to później ustaliliśmy, rasowy wyżeł wodołaz – czarny, duży i bardzo inteligentny. Prezentował się doskonale. Jednak mimo tych wszystkich walorów i na niego w końcu przyszła kryska i został wydany jakiejś naszej dalszej rodzinie na wsi, w okolicach Grójca, gdzie z psa myśliwskiego przekwalifikowano go na łańcuchowego brytana. Minął jakiś czas, niezbyt długi, gdy pewnego ranka usłyszeliśmy pod naszymi oknami, basowe, charakterystyczne szczekanie. Dingo do nas wrócił. Na końcu krótkiego łańcucha, który ze sobą przywlókł tkwił kawałek spróchniałej deski wyrwanej niewątpliwie z budy, która tam na wsi była jego służbowym mieszkaniem. Byliśmy pod wielkim wrażeniem. Tym desperackim wyczynem Dingo zaskarbił sobie nawet szacunek mojej matki i ojczyma, którzy, jak wspomniałem za zwierzętami nie przepadali i ich obecność obok siebie uważali bardziej za kłopot niż przyjemność. Zastanawiałem się później jakież to okoliczności spowodowały, że Dingo wrócił do nas,
a nie do swojego poprzedniego właściciela, którego bez wątpienia musiał mieć. Może były to jakieś traumatyczne przeżycia? A może zbyt duża odległość?
W każdym razie tym heroicznym aktem przywiązania udowodnił, że właśnie nas uważa za najbliższe mu osoby
i kupił sobie tym jeszcze parę tygodni pobytu w naszym domu. W tym czasie przydarzył mu się wypadek. Na oczach mojej matki został potrącony przez taksówkę. Znalazł się pod samochodem, ale uniknął przejechania przez jego koła i chyba tylko dlatego przeżył. Jednak doznał szoku, bo gdy pojazd przetoczył się nad nim, poderwał się i pobiegł gdzie oczy poniosą. Wrócił do nas dopiero po trzech dniach, nie mając na szczęście na sobie śladów jakichś większych obrażeń.
W ogóle to Dingo najbardziej czuł się moim psem. Jeżył się, warczał, szczerzył kły i szczekał, gdy ktoś się do mnie zbliżał lub co gorzej wchodził ze mną w jakiś kontakt fizyczny – na przykład witając się. Nigdy jednak nikogo nie ugryzł. Ta psia wierność i przywiązanie jakie nam okazywał nic mu jednak nie pomogły, bo powtórnie został uznany za persona non grata, no bo darmozjad i pożytku z niego żadnego. Znów został wydalony w jakieś odległe miejsce, skąd już nie wrócił, bo nie potrafił, nie miał możliwości, lub po prostu nie chciał już wracać, bo się na nas zawiódł.
Z tych milanowskich czasów to pamiętam jeszcze dwa kociaki, które przyniosłem do domu. Jednego, którego kazano mi się natychmiast pozbyć, zmuszony byłem zamknąć w jakiejś klatce schodowej, bo w żaden sposób nie udawało się przed nim uciec, ponieważ biegł za mną jak psiak, głośno przy tym miaucząc. Drugiego, pomny na los jego poprzednika, postanowiłem po prostu nie ujawniać. Ukryłem go, przywiązanego za łapkę sznurkiem umocowanym do gwoździa wbitego w drewnianą ścianę,
w jednym z mrocznych zakamarków tej willi Kruszynka. Takich ponurych, nieoświetlonych miejsc w tym budynku nie brakowało, ponieważ znajdujące się w nim korytarze i klatki schodowe pozbawione były okien, a elektryczność, nie wiadomo dlaczego doprowadzono wyłącznie do pomieszczeń mieszkalnych, w związku z czym po jego pozostałej części, w tym i piwnicach, poruszać musieliśmy się z latarką, bądź ze świecą. Kotkowi postawiłem tam miskę z mlekiem
i pudełko z piaskiem. Byłem bardzo naiwny sądząc, że taka konspiracja może przetrwać przez jakiś dłuższy czas. Nic z tego. Kociak został wykryty prawie natychmiast, między innymi dlatego, że nie potrafił zachować milczenia. Matka, która tego odkrycia dokonała, w porywie złości wyrzuciła go
z tarasu na pierwszym piętrze. Kot jak to kot, nie spadł wprawdzie na cztery łapy, ale krzywdy sobie nie zrobił, zatrzymując się na rosnącej naprzeciw tego tarasu sośnie. Problemu z zejściem z tego drzewa nie miał żadnego, a gdy to zrobił udał się w nieznanym kierunku, prawdopodobnie na poszukiwanie jakiegoś, bardziej dla kotów przyjaznego miejsca na ziemi. Ja dostałem porządne lanie, ale o tym ten kociak już nie wiedział, bo gdyby wiedział pewnie byłoby mu przykro, że stał się tego przyczyną.
Mnie jednak w końcu udało się znaleźć zwierzę zupełnie bezkonfliktowe, którego obecność pod naszym dachem nikomu nie przeszkadzała. Była to bardzo duża, porośnięta delikatnymi włoskami, jasnozielonej barwy gąsienica. Trzymałem ją w pudełku po butach i karmiłem jakimiś liśćmi. Była niesamowicie żarłoczna i wchłaniała ogromne ilości tych liści. Któregoś razu, gdy jak co dzień zajrzałem do pudełka aby ją nakarmić, zobaczyłem w nim zamiast gąsienicy poczwarkę. Oczywiście nie pozbyłem się jej i czekałem na to co będzie dalej. Moja cierpliwość została nagrodzona. Nie pamiętam, ile dni minęło, ale doczekałem się. Z tej poczwarki na moich oczach wykluł się duży, pięknie ubarwiony motyl. Ponieważ działo się to na odkrytym tarasie, a nikt nie słyszał
o udomowionych, bądź oswojonych motylach, więc i ten, nie przejawiając żadnej wdzięczności za moją troskliwość i opiekę nad nim we wcześniejszych stadiach jego rozwoju, po prostu odleciał na wolność, by tu dokonać swego krótkiego żywota. Cóż, było mi przykro, ale rozumiałem, że tak się stać musiało.
Główną bohaterką tego opowiadania miała być Kasia, a ja jak dotąd nie napisałem o niej ani słowa. Zanim więc zacznę pisać o niej konkretnie powiem wam kim (zaimka kim używam tu z premedytacją w zastępstwie słowa czym) byłą Kasia. Otóż Kasia była kawką. Tak, kawką, takim czarnym, niedużym i zgrabnym ptaszkiem o niebieskich oczkach, wywodzącym się z rodziny krukowatych. Historia, którą zamierzam wam opowiedzieć jest tak niewiarygodna, że po jej przeczytaniu będziecie się zastanawiać czy jest prawdziwa. Przysięgam, że tak. Uprzednio jednak pewne wprowadzenie traktujące o inteligencji ptaków krukowatych, poparte podpatrzonymi przeze mnie i nie tylko, przykładami z życia, bo nie od dziś wiadomo, że krukowate to po papugach najbardziej zmyślne
z ptaków. Swojego czasu pracowałem jako ochroniarz na niewielkim, kameralnym osiedlu mieszkaniowym. Robotnicy, którzy to osiedle budowali, po zakończeniu prac i przeniesieniu się na inną budowę pozostawili na nim psa, a właściwie sukę o imieniu Sara. Nie wiem dlaczego nie zabrali jej ze sobą w nowe miejsce, ale widocznie były jakieś obiektywne powody. W każdym razie Sara pozostała z nami. Była ładnym dużym psem, mieszańcem owczarka alzackiego. Błąkała się po tym osiedlu osamotniona i smętna. Często, gdy nastały jesienne słoty, przychodziła do nas na dyżurkę ogrzać się. Od lokatorów osiedla dostawała pożywienie i picie. Brakowało jej jednak przynależności do kogoś konkretnego. Ponieważ była psem miłym, łagodnym i przyjaźnie usposobionym do wszystkich, mieszkańcy osiedla ją polubili i postanowili adoptować uznając, że będzie ona psem osiedlowym, za którego powinni czuć się odpowiedzialni. Wybudowano więc Sarze przestronną, ocieplaną budę, żeby mogła być jak na swoim. Oczywiście nie trzymano jej przy tej budzie na łańcuchu i mogła się swobodnie przemieszczać po całym osiedlu. Jedzenia zaś miała tyle, że nie była w stanie zjeść wszystkiego, co jej przynoszono. Zainteresowana natomiast tą, poniekąd marnującą się żywnością, była gromadka srok. Sara, choć sama najedzona do granic możliwości, nie miała zamiaru tym, co zostało dzielić się z kimkolwiek. Zachowywała się po prostu jak przysłowiowy pies ogrodnika i żadnej ze srok nie udawało się uszczknąć choćby kęsa z misek Sary. Sroki jednakże nie poddały się i po krótkiej – chciałoby się napisać – naradzie między sobą wprowadziły w życie swój plan przechytrzenia psa. Jedna z nich podfrunęła do Sary i ordynarnie dziobnęła ja w kark. Suka kłapnęła zębami i rzuciła się za nią w pogoń. Tymczasem sroka, z premedytacją – tak żeby pies nie stracił jej z pola widzenia – lecąc tuż nad ziemią odholowała go w ten sposób na dużą odległość. Nie muszę chyba pisać, że w tym czasie pozostałe sroki dobrały się do misek z jedzeniem Sary. Myślę, że gdy następnym razem zastosują one ten swój fortel, rolę wabika przejmie kolejna z nich, po to, żeby ta, która tak wspaniale wywiązała się ze swego zadania mogła stać się konsumentką. Innym razem – też z okna swojej dyżurki – zaobserwowałem, jak para srok, przeraźliwie się przy tym wydzierając osaczyła schowanego pod samochodem kota. Po dłuższym oblężeniu dały mu spokój. Pozornie. Bowiem, gdy wystraszony kocurek wyszedł spod auta i próbował wydostać się poza ogrodzenie segmentu mieszkalnego na terenie którego to się działo, nie wiadomo skąd pojawiły się znowu
i dopadły go powtórnie, dziobiąc zawzięcie i zapewne boleśnie, bo teraz do bojowych okrzyków srok dołączyło się rozpaczliwe, pełne bólu i trwogi miauczenie zawieszonego jedną i drugą połową swego kociego ciała po obydwu stronach tego ogrodzenia delikwenta. Jazgot był niewyobrażalny. Wreszcie kotu udało się jakoś przegibnąć na zbawczą stronę tego parkanu, po której czekała go otwarta, nieograniczona przestrzeń i tu mógł w końcu pozbyć się swych prześladowczyń. Uciekł więc gdzie pieprz rośnie, ale manto jakie otrzymał zapamięta zapewne na długo. Nie wiadomo czym nieszczęsny Mruczek naraził się tym czarnobiałym złodziejkom, ale na tym przykładzie widać, że nie zawsze – tak jak się powszechnie uważa – to ptaki powinny się mieć na baczności przed kotem jako swym naturalnym wrogiem. Czasami może być zupełnie odwrotnie. O krukowatych i ich inteligencji można powiedzieć jeszcze dużo. Ja wspomnę jeszcze o gawronach, które dokarmiałem zimą. Wiedziały
o której mniej więcej godzinie otworzę okno, aby wyrzucić im coś do jedzenia. Gdy to się stało, najpierw pojawiał się jeden – nazwijmy go zwiadowcą – ale nie lądował bezpośrednio w miejscu, gdzie ono spadło tylko w sporej odległości od niego. Udawał, że ten pokarm nic a nic go nie obchodzi i sfrunął tu sobie tak zupełnie przypadkowo. Jednak niby mimochodem, drobnymi kroczkami, zbliżał się do jedzenia okrężną drogą prawdopodobnie, żeby się przekonać, czy to nie jakaś pułapka i, gdy był pewien, że nie ma żadnego zagrożenia, zaczynał jeść. Wtedy z pobliskich drzew sfruwała cała chmara jego pobratymców czekająca właśnie na ten moment, bo to było dla nich sygnałem, że jest bezpiecznie, droga wolna i można spokojnie przystąpić do konsumpcji. W pięć minut po jedzeniu nie było śladu. Teraz już gawronów nie dokarmiam, bo – jak się domyślam – wskutek skarg któregoś z lokatorów zabroniono tego administracyjnie. Nie rozumiem wprawdzie tego zarządzenia, ale się do niego stosuję. Jak mam jakieś odpadki żywności zostawiam je w parku, gdzie jest mnóstwo głodnego ptactwa.
W poprzednim miejscu mego zamieszkania, jedna z sąsiadek w dużej, przestronnej klatce zawieszonej w pobliżu okna trzymała kruka. Lufcik okienny był przeważnie otwarty, klatka również
i ten kruk, kiedy miał na to akurat ochotę wyfruwał sobie na pełną wolność, aby rozprostować sobie skrzydła i nie zapomnieć jak się lata. Niezmiennie jednak do klatki powracał, bo tutaj był po prostu jego dom i jego miejsce na ziemi. Dodam, że o tej starszej pani, właścicielce tego ptaka nikt w całym bloku nie mówił inaczej jak tylko „ta od kruka”. Większość lokatorów, a wśród nich i ja, prawdopodobnie nie znała nawet jej nazwiska. No, ale w blokowiskach to często rzecz normalna. Pozostała więc „tą od kruka”.
O krukach wiemy, że są bardzo mądre i długo żyją. Tak, to prawda. Ale tylko nieliczni wiedzą, że są one jedynymi ptakami, które na odgłos huku wystrzałów z broni palnej nie uciekają od niego tak jak cała reszta mieszkańców lasu, ale fruną właśnie w kierunku źródła tego dźwięku. Dlaczego? Bo spodziewają się tam znaleźć jakieś resztki pozostawione przez myśliwych po wypatroszeniu upolowanej zwierzyny, a są przecież mięsożerne, choć nie wyłącznie.
Wrony, bliskie kuzynki kruków są równie jak one inteligentne, jeśli nie bardziej. Czytałem kiedyś
w jakimś poważnym czasopiśmie o przeprowadzonym przez naukowców eksperymencie, którego bohaterką była właśnie wrona. Otóż podano jej kawałek mięsa umieszczony na dnie pionowo umocowanej menzurki. Dostęp do niego praktycznie żaden. Jednak obok położono kawałek miękkiego, odpowiedniej długości drutu, co miało być kluczem do powodzenia całego eksperymentu. I było. Wrona po kilku bezskutecznych próbach wydobycia kuszącego oko przysmaku – można by rzec – że poszła po rozum do głowy. Gdy nie udało jej się również wyjęcie menzurki z uchwytu, zapewne po to, żeby wytrząsnąć z niej mięso, lub po prostu menzurkę rozbić, zwróciła wreszcie uwagę (czego od niej oczekiwano) na leżący obok drut. Wzięła go w dziób i zaczęła nim szturchać mięso, które jednak nie mogło się do niego przyczepić ponieważ drut był prosty. I tu nastąpiła rzecz niebywała – ptaszysko wykonało narzędzie. Przy pomocy dzioba i szponów drut został wygięty na jednym z końców w kształcie haczyka i teraz nie było już problemów z osiągnięciem celu. Mięsko zostało wydobyte i zjedzone. Zasłużona nagroda za cierpliwość i – chciałoby się powiedzieć – że pomyślunek.
Poprzednią część tego opowiadania zakończyłem opisując nadzwyczaj pomysłową wronę. Zanim już konkretnie przejdę do tytułowej Kasi chcę dodać, że w różnych okresach swojego życia miałem do czynienia jeszcze z wieloma zwierzętami. Na przykład nigdy nie zapomnę mojego kochanego kota, bardzo inteligentnego dziwaka o imieniu Kuba, któremu w jednej z pierwszych „Alternatyw” oddałem pewnego rodzaju hołd i szacunek opisując jego życie z nami, w opowiadaniu pt. „Kuba – pochwała kota”. W tym samym opowiadaniu wspominam także kotkę Kaśkę przepadającą za herbatą, której resztki pozostawione w szklankach wypijała zanurzając w nich łapę, a później ją oblizując. Kaśka była kotem pamiętliwym, żeby nie powiedzieć mściwym. Gdy na nią nakrzyczałem lub wymierzyłem klapsa – na co niekiedy w wyniku bardzo przekornego charakteru zasłużyła – to wśród wielu par butów stojących w przedpokoju nieomylnie odnajdywała moje i siusiała do nich. Był też kot Mobutu, który nie umiał wchodzić na drzewa i miał zwyczaj sypiania na wznak. Zostało mu to po upadku z pierwszego piętra, w którym złamał sobie łapkę (Dziwne, prawda? I jak to się ma do powiedzenia, że kot zawsze spada na cztery łapy?). Pozycja na wznak pozwalała mu tę nóżkę chronić i sprawiała, że ból był mniejszy. Jednak gdy łapka się zagoiła i sypianie, czy choćby leżenie w ten sposób nie było już konieczne, on to kontynuował, bo widocznie ją polubił.
Pies o imieniu Bies, piękny mieszaniec owczarka alzackiego z owczarkiem szkockim collie, to materiał na zupełnie oddzielne opowiadanie. Bies miał adekwatny do swojego szatańskiego imienia iście diabelski charakterek i z tego powodu mieliśmy z nim wiele zabawnych i humorystycznych wręcz sytuacji. Upodobał sobie na przykład cepeliowskiego, słomianego baranka stojącego na toaletce i przenosił go na swoje posłanie. My zabieraliśmy mu go i odstawialiśmy na miejsce, ale po krótkiej chwili baranek znowu był w posiadaniu Biesa. W końcu postanowiliśmy się z nim podroczyć i za każdym razem umieszczaliśmy baranka w jakimś innym miejscu mieszkania, jednak dostępnym dla psa. Zawsze te miejsca odkrywał i robił swoje, z tym, że po pewnym czasie baranka nie zostawiał tak jak do tej pory na wierzchu koca, będącego jego posłaniem, ale zagrzebywał go gdzieś w jego środku, albo pod nim, mając widać nadzieję, że go tam nie znajdziemy. Pomimo, że był takim chuliganem i rozrabiaką, a może właśnie dlatego, bardzo go lubiliśmy. Poza tym połączenie w nim tych dwóch ras jakie wcześniej wymieniłem dało znakomity efekt, bo miał sylwetkę owczarka alzackiego, z tym, że był od niego sporo większy, a ubarwienie sierści i jej długość wziął po owczarku szkockim. Naprawdę był piękny i oryginalny.
Oprócz świnek morskich, lecz o nich nie warto wspominać, przez krótki okres czasu miałem też jeża, który nie wiadomo dlaczego, zapewne wskutek jakichś zaburzeń jaźni, postanowił późnym wieczorem przespacerować się przez sam środek miasta. Przywędrował tu prawdopodobnie
z okolicznego parku. Ponieważ był całkowicie zdezorientowany łatwo dał się schwytać – bardziej na swoje szczęście niż nieszczęście – śmiem twierdzić, bo co by się mogło stać gdyby na swojej drodze spotkał nie mnie, a jakiś samochód na przykład. Zabrałem go do domu, lecz długo w nim nie zagościł, bo choć z wyżywieniem go nie było większych problemów, to po nocach strasznie tupał, co nie było znowu, aż tak nie do wytrzymania, ale uznałem, że lepiej mu jednak będzie w jego naturalnym środowisku, pomimo tego, że tam mu jedzenia pod nos nikt nie będzie podstawiał. Wywiozłem go więc do lasu, do pobliskiego Komorowa, gdzie stąpanie jego jeżowych nóżek nikomu nie będzie przeszkadzać, bo będzie po prostu niesłyszalne.
No, ale teraz wracam wspomnieniami do Milanówka, aby napisać wam o wcześniej zapowiadanej Kasi. Muszę powiedzieć, że Kasia była rodowitą pruszkowianką, a do Milanówka trafiła za moim pośrednictwem. Będąc w Pruszkowie z wizytą u babci natknąłem się na nią na niewielkiej łączce przylegającej do domu, w którym babcia mieszkała. Kasia o prawdziwym lataniu nie miała jeszcze pojęcia i była – można tak powiedzieć – dopiero podfruwajką. Ja miałem w tym czasie osiem lat,
a więc przekładając z grubsza wiek ptasi na ludzki, byliśmy jak gdyby rówieśnikami. Nie wiem jakiej płci Kasia była, ale biorąc pod uwagę imię, jakie jej nadaliśmy przyjmujemy, że była to płeć żeńska. Prawdopodobnie Kasia zbyt wcześnie postanowiła wystartować w dorosłe życie i po prostu przeliczyła się ze swoimi możliwościami i siłami. Mogło się też zdarzyć, że przypadkowo wypadła z gniazda, choć podobno kawki mieszkają w kominach, no, ale komin to dla nich też pewnego rodzaju gniazdo. Z powyższych względów nie miałem większych problemów z jej pochwyceniem. Trochę tylko musiałem pobiegać. Później, ukrytą za pazuchą, przetransportowałem ją do Milanówka, a ona nawet specjalnie przeciwko temu nie protestowała. Było jej tam przytulnie i ciepło – jak
w rodzinnym gnieździe – można by rzec. Zresztą, nasze rodzime kawki są przystosowane do niskich temperatur, które się w kraju zdarzają i na zimę pozostają w Polsce, więc właściwie nie robiło jej to większej różnicy, ale i tak była grzeczna. Gdy już dotarliśmy do naszej Kruszynki, umieściłem ją
w jakimś pudle ustawionym na tarasie, nakarmiłem i dałem wody do napicia. Nie pamiętam ile czasu trwał ten stan rzeczy, ale na pewno niezbyt długo, najwyżej kilka dni, po których Kasia, bo takie imię właśnie teraz otrzymała, poczuła się na tyle silna, iż uznała, że jest już zdolna do samodzielnego latania i pofrunęła sobie na pełną wolność, w kierunku tylko jej wiadomym w tej obcej dla siebie okolicy. Mnie trudno było powstrzymać płacz, bo było to kolejne zwierzę z którym musiałem się pożegnać, ale jak się okazało nie na długo. Następnego dnia, ku naszemu ogromnemu zdumieniu
i mojej niewyobrażalnej radości, gdyż trudno się było tego spodziewać, Kasia do nas wróciła. Sfrunęła gdzieś z wysokości i usiadła na parapecie otwartego okna, a później, jak gdyby nigdy nic wmaszerowała po prostu do mieszkania, domagając się pożywienia. Niemal oszalałem ze szczęścia,
a Kasia też była zadowolona, i od tamtej pory nasz dom zaczęła uważać również za swój. Korzystając z pełnej wolności i latając Bóg wie gdzie, o nas nie zapominała i odwiedzała nas kiedy przyszła jej na to ochota lub gdy była głodna albo przywołana, gdyż Kasia znała swoje, nadane jej przez nas imię i reagowała na nie. Gdy przebywała gdzieś poza domem, co działo się właściwie przez większość czasu, a ktoś z nas chciał się z nią widzieć wystarczyło zawołać Kasia! – by się to spełniło. Najpierw jednak w swoim kawczym języku odkrzykiwała gdzieś spośród koron drzew, że słyszy, że wie o co chodzi, a na powtórne zawołanie przylatywała, siadając przyzywającemu na ramieniu, lub niczym sokół, na wyciągniętej ręce. Ja myślę, że ta kawka uważała nas po prostu za trochę inne, ciut niewydarzone bo nie potrafiące fruwać, ale jednak też kawki. To wprost niesamowite, ale ona znała wszystkich mieszkańców tej willi Kruszynka. Nie było nas wprawdzie dużo, ale kilka osób jednak… Gdyby policzyć, to może i z dziesięć by się uzbierało. Kasia z każdym była zaprzyjaźniona
i każdemu ufała. Nie wiem jak ona to robiła, ale odróżniała nas, lokatorów Kruszynki nieomylnie od innych ludzi. Zdarzyło się kiedyś na przykład, że drugiej z moich babć, stojącej w długiej kolejce po jakiś reglamentowany towar (takie to były czasy) przed sklepem oddalonym od miejsca naszego zamieszkania o dobre dwa kilometry Kasia usiadła na ramieniu wywołując bezgraniczne zdumienie pozostałych kolejkowiczów. Ot tak, lecąc sobie gdzieś w swoich własnych sprawach, z góry (chciałoby się napisać, że z lotu ptaka) zauważyła raptem kogoś znajomego i po prostu sfrunęła, aby się przywitać. Nic wielkiego przecież.
Z Kasią i dzięki Kasi przeżyliśmy wiele wspaniałych i wzruszających chwil, ale nagle, nie pamiętam teraz po jak długim czasie, skończyło się to. Kasia przestała nas odwiedzać. Nie reagowała również na nasze przywoływania. Zniknęła po prostu z naszego życia, choć nic nie zapowiadało, że tak się może stać. Być może przewagę wzięły jakieś inne priorytety, którym musiała się podporządkować, jak na przykład założenie swojej własnej, kawczej rodziny? Mogło się też zdarzyć, że przytrafił się jej jakiś tragiczny wypadek, o czym nie chcieliśmy wtedy nawet myśleć, ale przecież musieliśmy również i taki scenariusz brać pod uwagę, bo nie chce mi się wierzyć, że tak z dnia na dzień, bez żadnych racjonalnych powodów przestaliśmy się dla niej liczyć, że przestaliśmy ją obchodzić.
Kilka miesięcy później, podczas mroźnej i śnieżnej zimy, z rana usłyszałem natarczywe pukanie
w okienną szybę. Podszedłem do okna żeby zobaczyć co się dzieje. Na zewnątrz tkwiła przemarznięta kawka. Nie miała jednej nóżki, a do pozostałego po niej kikuta, owiniętą wokół niego nitką, miała przymocowaną „protezę” wykonaną z zapałki. Gdy uchyliłem okno bez wahania weszła do mieszkania. Dostała jeść, pić, a zaimprowizowaną zapałczaną protezę zastąpiliśmy jej bardziej trwałą, plastikową, wykonaną z przyciętej na miarę bierki. Pozwoliliśmy jej ogrzać się w cieple domowego ogniska, a później wypuściliśmy na wolność, bo zaczęła się tego domagać. Nie wiem, czy była to Kasia, czy też może jakaś inna kawka, którą łączyły z ludźmi bliższe stosunki, o czym mogła świadczyć ta zapałka zastępująca utraconą nogę. Gdy tak z perspektywy czasu zastanawiam się nad tym wydarzeniem, logika każe mi myśleć, że rzeczą niemożliwą jest aby po tak długiej nieobecności Kasia raptem o nas sobie przypomniała. Z drugiej strony jednak…, gdzieś w duchu chcę wierzyć, że była to ona, bo przecież z ptakami to różnie może się dziać. Dlaczego na przykład bociany, po wakacjach spędzonych gdzieś w ciepłych krajach, niezmiennie wracają do swoich gniazd?
W każdym razie, ta z życia wzięta historia, którą wam opowiedziałem jakby zatoczyła koło
 i zakończyła się umiarkowanym happy endem. Ja od tamtej pory wszystkie te krukowate ptactwo bardzo polubiłem, a szczególnym sentymentem jak się zapewne domyślacie darzę kawki. Gdy je obserwuję niemal się wzruszam, bo przypomina mi się Kasia, a przecież od tamtych czasów minęło już wiele, wiele lat. I nie wierzcie proszę w różne zabobony, które tym ptakom, a szczególnie krukom i kawkom przypisują jakieś ponure symboliczne znaczenie i właściwości. Są one za to – jak wynika to z moich obserwacji, którymi się z wami podzieliłem w tym opowiadaniu – ptakami inteligentnymi i towarzyskimi i można się z nimi, przy sprzyjających okolicznościach i gdy się tego chce, nawet zaprzyjaźnić.